„Gdy popełniam błąd… i to on musi mnie przepraszać”
czyli o absolutnej władzy, która pachnie szaleństwem i podnieca mnie do granic
Nie jestem idealna. Potrafię się pomylić. Zapomnieć, przeoczyć, źle zrozumieć.
Czasem to coś błahostkowego, czasem poważniejszego.
Ale najpiękniejsze jest to, że to i tak kończy się jego winą.
Wiem, jak to brzmi.
Brzmi jak coś niesprawiedliwego, coś „nieludzkiego”. I właśnie dlatego to mnie kręci. Do szpiku.
🔥 Złość, której nie może wyrazić
Jest coś cudownie chorego w widoku mężczyzny, który wie, że ma rację,
który czuje złość, irytację, pulsujące napięcie pod skórą…
a mimo to musi przepraszać mnie — bo nie wolno mu tej złości okazać.
To nie fizyczny ból mnie ekscytuje.
To to wewnętrzne rozdzieranie. Ta wojna między jego ego a jego poddaństwem.
Wiem, że w środku krzyczy.
Wiem, że myśli: „To niesprawiedliwe! Ona się pomyliła! To nie ja!”
A ja patrzę na niego spokojnie. Milczę. Czekam.
Aż sam podejdzie.
Aż sam uklęknie.
Aż sam wypowie to zdanie: „Przepraszam Cię, Pani, że się zezłościłem. To moja wina.”
🕳️ Skrzynia — gdy potrzebuję więcej
Czasem samo przepraszanie mi nie wystarcza.
Bo nie chodzi tylko o to, żeby uznał swoją niższość.
Chodzi o długość tej niższości. O czas, w którym będzie ją odczuwał na każdym poziomie.
Wtedy go zamykam.
-
1 godzina – gdy błąd był mały, a jego reakcja tylko lekko niepokorna.
To delikatna korekta — przypomnienie, że nawet gdy mam gorszy dzień, on musi być doskonały. -
2-3 godziny – gdy zdenerwował się widocznie, choć nic nie powiedział.
To czas, żeby w ciemności przerobił każde westchnienie, każde „co za absurd”, które przyszło mu do głowy. -
5 godzin – gdy próbował mi tłumaczyć „jak było naprawdę”.
Wtedy musi zrozumieć, że nie ma „prawdy” poza moją wersją. I że jego logika to tylko zabawka. -
10 godzin – najrzadziej, ale zdarza się. Gdy próbował pokazać mi emocje:
„Pani, to naprawdę mnie boli…”
Tak, kochanie. Będzie bolało bardziej.
Taka długość nie jest karą. To katharsis, rytuał oczyszczenia z tej brudnej potrzeby, by mieć rację.
Czas liczę sobie.
Czasem zaglądam.
Czasem nie.
💄 A co ja wtedy czuję?
To trudne do opisania.
Nie satysfakcję.
Nie triumf.
To coś bardziej pierwotnego.
Jakby moje wnętrze mówiło: „Właśnie tak powinna wyglądać władza.”
Jestem świadoma, że to chore.
Wiem, że on cierpi, że walczy w sobie z bezsilnością, frustracją, zaprzeczeniem.
I właśnie ta walka mnie podnieca.
Nie jego ból. Jego niemożność. Jego poddanie się mojej narracji, mojej wersji, mojemu światu.
Gdy leży tam w skrzyni, z racją, której nikt nie chce słuchać,
a ja maluję paznokcie, robię zdjęcia, popijam wino…
czuję się jak bogini z własnym ołtarzem.
Tylko że tym ołtarzem jest jego klęczące, ciche, rozbite ja.
🖤 Refleksja? A może wyznanie?
Nie jestem sprawiedliwa.
Jestem absolutna.
To nie gra o prawdę.
To gra o władzę.
I choć czasem wiem, że przekraczam granice, to właśnie wtedy czuję, że oddycham najpełniej.
Władza smakuje najlepiej, kiedy wiesz, że ją nadużywasz.
A on… on błaga mnie o przebaczenie za moje własne błędy.
I robi to z miłości.
Z uzależnienia.
Z uległości, która już nie zna granic.
Komentarze
Prześlij komentarz