"Miłość przez kraty karceru" – wyznanie Dominującej
Jest coś nieopisanie głębokiego w tej chwili, gdy kończę go katować.
Gdy jego ciało już nie walczy, tylko drży. Gdy jego skóra płonie, a oczy są puste z bólu, ale spokojne. To właśnie wtedy — zdzierając z niego ostatki dumy — biorę go za kark, prowadzę powoli, na czworaka, i zamykam w karcerze. Na noc. Bez słowa.
Bo wiem, że w tej ciemności, w tej ciasnocie, gdzie nie ma światła, nie ma przestrzeni, nie ma czasu – on jest najbardziej mój.
Tam jego umysł się rozpuszcza. Tam ból przeradza się w ciszę.
Tam wszystko, co znał wcześniej, zostaje za drzwiami. I zostaję tylko ja – jego pani. Jego świat.
Czasem słyszę ciche szlochy.
Czasem modli się o to, bym wróciła.
A czasem tylko leży, dygocząc – i oddycha moim imieniem.
To nie jest okrucieństwo. To oczyszczenie.
A rano…
Rano, kiedy uchylam drzwi i patrzę na niego – zmarzniętego, poskręcanego, pokornego – mam ochotę go przytulić, choć wiem, że nie potrzebuje objęcia. Potrzebuje mnie – mojej stopy.
Nie muszę nic mówić. On sam pada na kolana. Podpełza.
I z najczystszą wdzięcznością kładzie się przy mnie, jak piesek.
Kładę stopę na jego twarzy.
Delikatnie. Czułe przyciśnięcie. Wiem, co czuje – błogość. Ukojenie. Spełnienie.
Wciąga powietrze głęboko nosem, jakby zapach mojej skóry był tlenem.
Wiem, że gdyby mógł, płakałby z radości.
To jest jego dom. Moja stopa. Moje ciało. Moje istnienie.
A ja? Patrzę na niego z dumą.
Bo wiem, że trafił tam, gdzie miał być.
Wiem, że jest szczęśliwy. I wiem, że ja go takim uczyniłam.
Uwielbiam ten kontrast.
Wieczorem skóra rozrywana batem.
Nocą ciemność, zimno, samotność.
A rano — delikatność, ciepło, mój zapach, moje ciche „dobrze, piesku”.
To nie teatr. To nie fetysz.
To głębokie, prawdziwe porozumienie.
On wie, że jestem wszystkim — Boginią, katem, opiekunką.
A ja wiem, że pasuje do mnie jak klucz do zamka.
Wiem, że w jego szczęściu leży moja potęga.
I że w mojej potędze jest miłość — bezwarunkowa, surowa, ale autentyczna.
Komentarze
Prześlij komentarz